Powrót do strony głównej




Marcin Tomczak "Nie do przyrównania... Dawne krajobrazy gminy Kadzidło"





---------------------------


Marcin Tomczak "Nie do przyrównania... Dawne krajobrazy gminy Kadzidło" Biblioteczka Kurpiowska tom 38. Redaktor serii: Dariusz Łukaszewski. Projekt typograficzny, skład, łamanie: Bartosz Duda (biartek.pl). Wydawca: Urząd Gminy w Kadzidle. Kadzidło 2021.

Drodzy czytelnicy, rozrasta się nasza Biblioteczka Kurpiowska. Ukazała się właśnie książka niezwykła. Marcin Tomczak opisał kurpiowski pejzaż, jego przemiany, skutki tych przemian, związki pomiędzy naturą a człowiekiem. Dziękuję drogi Marcinie, że powierzyłeś nam swoją pracę, żmudną, cierpliwą, owocną, pasjonującą. Książkę wzorowo przygotował do druku Bartosz Duda. Dziękuję z całego serca. Uroda tekstu zbieżna z urodą typografii, składu, łamania to jeszcze jeden niezaprzeczalny walor prezentowanej książki, której wydanie sfinansowała Gmina Kadzidło.

Z prawdziwą przyjemnością napisałem słowo wstępne. Wcześniej poznałem treść całości, pomieszczone w książce ilustracje, unikalne mapy, zdjęcia. To wszystko stało się niezwykle silną inspiracją, budziło pamięć i wyobraźnię, przywracało moją, odległą, dziecinną Kurpiowszczyznę. Być może to jeszcze jedna tajemnica Marcinowego pisania, jakaś dyskretna zachęta do rozmowy, przywracania zdarzeń zaprzeszłych, rozpoznania drobiazgów, głosów, twarzy, dawniej istotnych, później ukrytych lekkomyślnie. Poniżej wspomniane słowo. Książka, z uroczą zakładką, od jutra w rękach Autora. Zapraszam do lektury.

Kurpiowskie pejzaże. Kurpiowskie mitologie.

O pejzażu wiemy niewiele. Towarzyszy nam od zawsze, ale zajmuje nielicznych. Opisany przez rozliczne definicje wymyka się jednoznacznym sensom. Uważne, wrażliwe oko zarejestruje każdą zmianę. Ten obserwacyjny trud ogranicza się jednak do jednego pokolenia, dłuższego, czy krótszego życia. Jest cenny, ale wobec długiego trwania, pozostaje jedynie kronikarską wzmianką w obfitej księdze dziejów. Nie zdajemy sobie sprawy, że wszystko jest pejzażem. Wystarczy delikatne przesunięcie miejsca, czasu, poszczególnych rekwizytów, byśmy dostrzegli obraz panoramiczny, przepełniony niezliczoną ilością detali, odmiennością znaczeń, niezliczoną ilością konturów. Wkradają się w to wszystko smaki i zapachy, metafizyczna głębia, szorstkość faktur, skomplikowana gra świateł, bezmyślne ingerencje, groźne kataklizmy. Ziemia widziana z wysokości staje się integralnym pejzażem. Przybliżona gubi tę jednolitość. Te rozdzielenia nie mają końca. Ostatecznie ograniczają się do poszczególnych drzew, kamieni, rzek, wzniesień, zapadlisk. Czasami pejzaże przypominają naszą twarz. Czasami nasze twarze stają poszczególnymi pejzażami, mikroświatami, przylegają kolejnymi warstwami do kosmosu. Nikt nie wie skąd biorą się takie koincydencje. Stanowią jednak o dosyć zagadkowej bliskości wszystkiego, co żyje, i tego, co pozornie jest martwe, chociaż przecież stale obecne.

Pamiętam Kurpie sprzed pięćdziesięciu lat. Mieszkaliśmy w starej chacie. Drewno lepiło się od żywicy. Lubiliśmy dłubać pomiędzy belkami krusząc szorstki mech. Nasz gospodarz opowiadał, że to chrobotek reniferowy, zawieruszony z syberyjskiej tajgi. Nikt poza mną nie miał odwagi wejść do sklepu, czyli kurpiowskiej piwniczki. Znajdowała się pod podłogą, była królestwem pająków, otulała ziemniaki, marchew, buraki, cebulę. Dom, wciśnięty pomiędzy sosnowy las, brzezinowy zagajnik, pobliską wydmę, gruntową drogę łączącą żwirowe trakty biegnące do Jeglijowca i Piaseczni, stawał się naszym centrum świata, trwałym punktem odniesienia, początkiem niejednej wędrówki, i radosnych powrotów. Nie wolno pominąć studni z kilkunastoma kręgami, lodowatą wodą, długim łańcuchem, stalową korbą, źle traktowanym wiadrem, sosnowym wałem, nieustannym echem, gadającym z każdym z nas, ale również wrzuconym kamykiem, nieostrożną gałęzią, starą blachą. Po jakimś czasie te wszystkie rzeczy musiały zostać wydobyte przez żylastych rzezimieszków, którzy nikogo, i niczego się nie bali, wpuszczali do studni długą drabinę, i schodzili sprawnie, jak gdyby niczym innym się nie zajmowali, na samo dno przydomowej studni.

Oczywiście równie ważne były światy zewnętrzne. Bez trudu docieraliśmy do pobliskiej Piasecznicy. Słoiki zapełnialiśmy przekornymi koluchami. Łąki były rozległe, często podmokłe, torfowe, grząskie. Nie brakowało żyta i ziemniaków. Kukurydzę znaliśmy jedynie z westernów. Królowały stogi, pojawiały się pierwsze kombajny, wozów konnych było więcej niźli traktorów. W lasach robotnicy zbierali żywicę. Mistrzowsko korowali sosny, starannie je nacinali, dociskali do sponiewieranych drzew ocynkowane kubki. Zbierali porozrzucane gałęzie, osobno składowali korę, czyścili narzędzia, odpoczywali. Uczyliśmy się od nich przekleństw, palenia papierosów, rubasznych żartów. Pachniało bimbrem i salcesonem. Czasami kradliśmy przepełnione kubki. Żywica przypominała bursztyn, miała intensywny zapach, niezwykłą lepkość. Po pewnym czasie gubiła swoją wyjątkowość, krystalizowała się, zamieniała w białawy proszek. Nie miało to dla nas większego znaczenia. Paliliśmy fantastyczne ogniska, żywica płonęła jasnym ogniem, kurpiowskie noce nabierały szczególnej mocy, ogień przenosił nas do czasów pierwotnych. Te chłopięce inicjacje zdają się szczególnie ważne, tym ważniejsze, że stawały się immanentnym fragmentem ówczesnego pejzażu, oraz nadciągających zdarzeń, które ten pejzaż ostatecznie odmieniły.

Pejzaż współtworzy lokalne mitologie. Pamięć miesza się z legendami. Zawsze mówiliśmy o Puszczy, chociaż nikt z nas nigdy jej nie widział. Drzewa za naszym domem miały niewiele lat. Czasami zdarzały się ciekawe ostańce, potężna sosna, ogromny jałowiec, ale dominowały drzewa z powojennych zalesień. A jednak nawet one bywały źródłem ważnych rytuałów. W brzozach nie brakowało soku. Nie był wcale dobry, klarowny ani słodki. Nie kusił nas wcale mdławy smak, ale samo jego pozyskiwanie, jeszcze jedna pierwotna umiejętność, gdy cięta gałązka, wpuszczona do brązowej butelki po oranżadzie, zmieniała się w poważną maszynerię, dającą dotykalną korzyść. Licytacjom nie było końca. Kiełkował w naszej głowie intuicyjny kapitalizm. Ileż to było pomysłów. Część z nas handlowała grzybami, jagodami, żurawiną. Grabiliśmy kolki. Zbieraliśmy szyszki. Stawały się cenioną podpałką. Las zdominował nasze dzieciństwo. Każdy z nas stawał się ekspertem, znawcą grzybów. Zbieraliśmy je do wczesnej zimy, spod pierwszego śniegu potrafiliśmy wyciągnąć dorodne prośnianki. Wiedzieliśmy, gdzie rosną turki, sarenki, rydze, piaskowe prawdziwki, czerwono-pomarańczowe osaki, ślimakolubne koźlaki. Integralność tamtego pejzażu była doskonała. Wszystko do wszystkiego przylegało. Pasowało. Nic nas nie dziwiło. Gdziekolwiek byliśmy, byliśmy u siebie. Kończył się las, zaczynała się wieś. Także ona stawała się przestrzenią niezliczonej ilości zdarzeń. Nie brakowało wiejskich oryginałów. Niektórzy próbowali tresować żaby, albo, przy pomocy wędki i żyłki, udawali tylko, że zdołali przełamać żabią inercję i niechęć do figlów. Na pobliskiej Bieli, naturalnym bagnisku, dawniejszym jeziorku, którego dawno już nie ma, odbywał się wspomniane pokazy żabiej tresury. Kończyły się wielką kompromitacją, brakiem jakichkolwiek zysków, ostatecznym bankructwem domorosłych hochsztaplerów. Próbowaliśmy różnych sztuczek. Zdziczałe koty nazywaliśmy żbikami, z nadzieją, że ktoś zainteresuje się tym cudem natury. Karawany z butelkami ciągnęły do geesowskiego skupu, gdzie bywaliśmy systematycznie oszukiwani, pozbawiani pewnego dochodu, okradani z części butelek, uznawanych nonszalancko za stłuczki. Tych intrygujących skandali było więcej. Niektórzy znajdowali prawdziwe skarby, kolekcje srebrnych monet z Piłsudskim i Hindenburgiem. Inni penetrowali polany, torfowiska, odnajdywali żmije zygzakowate, albo rdzewiejące pociski, które dawały proch, albo odbierały życie. Kurpiowskość pozostawała zagadką. Te wszystkie podziały na ptoków, krzoków, pnioków niewiele były warte. Jeszcze udawano, dokuczano sobie, kogoś nazwano Krzyżakiem, komuś innego przypomniano, że dotarł tutaj zza Buga. Mieszało się wszystko, wyraźnie, bez odwołania. W gruncie rzeczy, każdy był przywłoką, podobnie jak nie wszyscy Kurpie, mieszkańcy Zagajnicy, trudnili się bartnictwem. Celnie pisze o tych istotnych procesach Marcin Tomczak. Nie rozumiejąc tego do końca, dostrzegaliśmy jednak wielość zmian. Nagle, zaczęły wyrastać nowe domy, osiedle po osiedlu, również odleglejsze siedliska nie zdołały zachować swojej naturalnej zabudowy. Kilkanaście lat wystarczyło, by nasz dookolny, i ten szerszy świat, uległ rozpadowi. Pomniejszały się łąki, ubywało bocianów, zapodziały się gdzieś figlarne wróble, rzadziej pachniało sianem, przestawały piać koguty, coraz mniej rodzin zajmowało się rolnictwem, pojawiały się nowe zawody, studiowanie przestawało być czymś wyjątkowym. Pęd życia unieważniał wielowiekową wrażliwość oraz osobliwą spójność terytorialno-obyczajową. Ludzie, żyjący długo w przyrodniczej otulinie, utracili zdolność do rozpoznawania ziół, głosów ptaków, pogodowych przepowiedni. Przepadły sanie, nikt, przy Szwedzkim Pomniku, nie wiązał już koni, wielobarwne jarmarki skarlały, zostały ostatecznie zastąpione mnożącymi się sklepami i produkcją masową. W lasach prowadzono profesjonalną gospodarkę, nikt nie podbierał żywicy, drzewo zgubiło swój niezwykły czar, nie było już częścią istotnego mitu, nie dawało schronienia, stało się jedynie rynkowym produktem, towarem, elementem biznesowej transakcji. Zresztą, to kulturowe tąpnięcie nie robi szczególnego wrażenia na badaczach. Być może zawsze tak właśnie bywało. Ustalenia Marcina Tomczaka, i pewien pojęciowy radykalizm, pozwalają domniemywać, że kurpiowskie pieśni, przepełnione miłością do przyrody, deifikowanie Puszczy, wiązanie losów ludzkich z losem leśnych ostępów, zapisują jedynie część prawdy, być może ich osią jest bardziej tęsknota niźli świadoma gotowość na jakąś franciszkańską koegzystencję. Dbałość o kondycję duchową, czasami ledwie wizerunkową, pozostają dla gatunku ludzkiego niezmienne. Wystarczy wnikliwe poczytać odpowiednie fragmenty książki, by zrozumieć, kto niszczył Puszczę, z jakich mizernych powodów dewastowano cenny drzewostan. Pisanie o pejzażu jest również porządkowaniem historii, rozbijaniem utartych sądów, odrzucaniem stereotypów. Ustalenia Marcina Tomczaka zasługują na tym większą uwagę.

Pejzaże zewnętrzne stają się pejzażami wewnętrznymi, naszymi azymutami na długie wędrowanie. Marcin Tomczak zdecydował napisać również o tych trudno uchwytnych zależnościach. Możemy pytać bez końca o rolę pejzażu w kształtowaniu naszych osobowości, przyzwyczajeń, obrzędów. Czy rzeka, jej coroczne rozlewiska, nadrzeczne tańce żurawi, kąpiele w zdradliwych zakolach, mogłyby pozostać anonimowe, niezauważone przez bystre oczy kilkuletniego chłopca? Czy mozolna praca przy żniwach, wspólnotowy trud, obwarowany wieloma rytuałami, niepokojem o pogodę, zmęczeniem, przekleństwami, rubasznością, nie wyostrzał słuchu i wzroku, nie stawał się naturalnym zaproszeniem do łączenia teraźniejszości z przeszłością, nie inspirował mnogością zdarzeń, nieustannym ruchem, pewną teatralnością? Czy pory roku, ich kapryśne obecności, dostrzegane z tego punktu, ich potęga narzucająca krajobrazowi wielomiesięczną szatę, nie stawiały ostrych pytań o stałość pejzażu, jego nieustanne przemiany? Czy baczny obserwator mógłby nie próbować rozumieć zależności pomiędzy pejzażem, jego nieustanną aktywnością, a życiem codziennym, tym wszystkim, co po latach kształtowania zostanie nazwane tradycją, kulturą, odrębnością regionalną. Jeden tylko przykład. Nie istnieje Kurpiowszczyzna bez rzek, przepięknych dolin, ptasich siedlisk. W dolinach królują żurawie. Pozostają kwintesencją kurpiowskiego pejzażu. Kurpiowscy poeci, którzy nie wiedzieli, że są poetami, kurpiowscy artyści, którym do głowy nie przyszło, że są artystami, musieli dostrzec fenomen tańców godowych, chylenia się ku sobie żurawich główek. W katalogu kurpiowskich tańców taniec żuraw przynależy do kanonu. Tancerze, niektórzy pewnie również o tym nie wiedzą, naśladują erotyzm ptaków, ich miłosne uniesienia, współbrzmią tożsamym wigorem.

Marcin Tomczak zaprosił nas do niezwykłego spotkania. Naszymi rozmówcami stają się w tej cennej książce czas i przestrzeń. Także ludzie o bardzo odległych genotypach, którzy przez tysiąclecia zostawiali swoje ślady, kulturowe dziedzictwo, dyskretną obecność. Niechaj historycy piszą wnikliwe recenzje, pochylą się nad zebranymi mapami, stawianymi hipotezami, weryfikowaną topografią, przywróconymi nazwami, katalogiem przywołanych dokumentów, toponimów, istotną pamięcią o kurpiowskich jeziorach i błotach, przezwiskach, długim trwaniu, zagadkowych, wikińskich śladach, pruskim, litewskim, tatarskim, prehistorycznym pierwiastku w kulturowej palecie Kurpiów. Książka Marcina Tomczaka zaprasza do dialogu. Czytelnik szybko przemienia się w rzeczowego, szczerze przejętego, współautora. Każde zdanie powoduje czytelniczy niepokój, potrzebę dopowiedzenia, sięgnięcia po oddalone dawno obrazy, anachroniczne rekwizyty. Adam Wierciński, znawca dawnej Rzeczypospolitej, archeolog kresowej Atlantydy, prosił o przywracanie pamięci. Sam ją znakomicie przywracał i nadal przywraca. Jak to dobrze, że Kurpiowszczyzna doczekała się Marcina Tomczaka, z jego pracowitością, nieszablonowością, szlachetną predylekcją do odnajdowania coraz to ciekawszych tropów, po ludziach, zdarzeniach, krajobrazach, zamierzchłych czasach, i teraźniejszości, która tak prędko staje się przeszłością.



Dariusz Łukaszewski


--------------------------------------------------

::: Kliknij tu, aby przejść do strony głównej





© Urząd Gminy Kadzidło 2015-2021